Nie będzie po kolei i w ogóle będzie w chaosie, ale niniejszym prezentuje Państwu szanownemu czytelnikostwu, czym uwiódł mnie Paryż.
la bellevilloise
Na imprezę (szóste urodziny) do tego klubu trafiliśmy dzięki Marcie i jej znajomym, którzy załatwili nam wejściówki i za co jeszcze raz dzięki. I jak się okazało, niektórzy Francuzi mówią po angielsku - na szczęście ;) Jak się dowiedzieliśmy potem od napotkanego w innej knajpie Francuza, bardzo dobrze trafiliśmy.
Dzielnica Belleville jest typowym przykładem paryskiego tyglu kulturowego i kojarzy mi się mocno z berlińskim Kreuzbergiem.
Nie chcę skłamać, ale na jamie, który się dział w klubie, było chyba z pięć czarnoskórych wokalistek, między innymi Imany (dla chętnych link), co to ponoć jest we Francji gwiazdą. Dawała radę dziewczyna razy tysiąc, ale i jej koleżanki też pociągnęły temat. Nie byłam nigdy na takim jamie. Grali soulowe, dyskotekowe i regałowe evergreeny, ale poziom mnie totalnie rozłożył na łopatki.
Na jednym z pięter malowano na żywo, na zewnątrz był duży taras, gdzie palili sobie ludzie różne rzeczy, a na samej górze budynku zlokalizowano wielki chillout room ze sztuczną trawą i leżakami. Ponoć klub zrobiony jest w dawnej fabryce. Jedno jest pewne, jak go nie zamkną, to na pewno tam wrócę ;)
Chartier
Do tej jadłodajni trafiliśmy również dzięki Marcie. To jest mi się za pierwszym razem nie udało (niespodziewany opad sił :) ). Poszliśmy tam z naszą piękną parą młodą w ramach celebracji ich zaślubin. Miejsce ma klimat wielkiej dworcowej restauracji. Kelner zapisuje na obrusie zamówienie, potem wszystko na tym samym obrusie zlicza. Kuchnia jest ok, choć jak się potem okazało za podobne pieniądze (20-25 EUR za przystawkę, drugie danie, deser i wino) można zjeść w innych restauracjach menu dnia. Ale ślimaki tam zapodane urywały!
Kir Royal
Przepyszny miks, składający się z likieru z czarnej porzeczki i szampana. Nie od dziś wiadomo, że bąbel dobrze robi, a taki lekko kwaskowy jeszcze lepiej.
Skosztowaliśmy go w dwóch miejscach, ale wydaje mi się, że jest to na tyle tradycyjny trunek, że jest ogólnie dostępny.
Pere Lachaise
Na Pere Lachaise dotarliśmy dość mocno strudzeni po wcześniejszych harcach na pchlim targu (o czym będzie w vol.2). Cypis zdecydowanie chciał siadać, a ja zdecydowanie byłam spragniona. Nie postawiliśmy sobie zbyt wielu mogilnych celów do odwiedzenia, ale kilku nieboszczykom postanowiliśmy przybić piątkę. Odwiedziliśmy grób Chopina, który sprzątał jakiś rozgoryczony Polak, co to narzekał, że nikt o groby nie dba i że on tu zaraz przyśle jakichś ministrów, a jakaś pani mu proponowała Strażnicę do poczytania (oni są wszędzie! Paryż, Lubocień, Wdzydze, Bydgoszcz). Dotarliśmy do Oscara Wilda, którego nagrobek jest otoczony szkłem, żeby po nim nie pisano. Kiedy spragnieni siedzieliśmy na trawie i rosyjskim zwyczajem konsumowaliśmy szampana, pijąc za pomyślne życie wieczne zmarłych (między innymi Edith Piaf i Jima Morrisona), jedna pani, przechodząc obok nas spojrzała bardzo krzywo i czułam, że będzie z tego tytułu jakaś afera. No i właściwie nie było, choć pani okazała się donosicielką i za chwilę przyjechał samochód patrolujący teren i wyszła z niego miła strażniczka, która powiedziała, że ona nas bardzo przeprasza, ale jest jej bardzo przykro, że musimy wstać sobie i iść. I tak to jedyny raz mieliśmy kontakt z mundurowymi.
A na koniec to, co najpiękniejsze w Paryżu - nigdy nie wiesz, co Cię spotka za rokiem...