24.9.12

Moje paryskie t(r)opy vol.1

Trochę bałam się wycieczki do Paryża. Jakoś dziwnie do końca nie miałam żadnego reisefieber. Nie biegałam po necie jak oszalała i nie szukałam niezliczonej ilości informacji o czekających mnie atrakcjach. Bałam się, że Paryż będzie kolejnym miastem europejskim. Fajnym, ale też niespecjalnie podniecającym. Tymczasem zaskoczyłam się bardzo miło. W dużej mierze pewnie dlatego, że nie mieliśmy żadnego planu. No może poza tym, żeby spotkać się z Martą, naszą nieocenioną paryską przewodniczką, dobrą duszą Paryża.
Nie będzie po kolei i w ogóle będzie w chaosie, ale niniejszym prezentuje Państwu szanownemu czytelnikostwu, czym uwiódł mnie Paryż.

la bellevilloise

Na imprezę (szóste urodziny) do tego klubu trafiliśmy dzięki Marcie i jej znajomym, którzy załatwili nam wejściówki i za co jeszcze raz dzięki. I jak się okazało, niektórzy Francuzi mówią po angielsku - na szczęście ;) Jak się dowiedzieliśmy potem od napotkanego w innej knajpie Francuza, bardzo dobrze trafiliśmy.
Dzielnica Belleville jest typowym przykładem paryskiego tyglu kulturowego i kojarzy mi się mocno z berlińskim Kreuzbergiem.
Nie chcę skłamać, ale na jamie, który się dział w klubie, było chyba z pięć czarnoskórych wokalistek, między innymi Imany (dla chętnych link), co to ponoć jest we Francji gwiazdą. Dawała radę dziewczyna razy tysiąc, ale i jej koleżanki też pociągnęły temat. Nie byłam nigdy na takim jamie. Grali soulowe, dyskotekowe i regałowe evergreeny, ale poziom mnie totalnie rozłożył na łopatki.
Na jednym z pięter malowano na żywo, na zewnątrz był duży taras, gdzie palili sobie ludzie różne rzeczy, a na samej górze budynku zlokalizowano wielki chillout room ze sztuczną trawą i leżakami. Ponoć klub zrobiony jest w dawnej fabryce. Jedno jest pewne, jak go nie zamkną, to na pewno tam wrócę ;)

Chartier



Do tej jadłodajni trafiliśmy również dzięki Marcie. To jest mi się za pierwszym razem nie udało (niespodziewany opad sił :) ). Poszliśmy tam z naszą piękną parą młodą w ramach celebracji ich zaślubin. Miejsce ma klimat wielkiej dworcowej restauracji. Kelner zapisuje na obrusie zamówienie, potem wszystko na tym samym obrusie zlicza. Kuchnia jest ok, choć jak się potem okazało za podobne pieniądze (20-25 EUR za przystawkę, drugie danie, deser i wino) można zjeść w innych restauracjach menu dnia. Ale ślimaki tam zapodane urywały!


Kir Royal
Przepyszny miks, składający się z likieru z czarnej porzeczki i szampana. Nie od dziś wiadomo, że bąbel dobrze robi, a taki lekko kwaskowy jeszcze lepiej. 

Skosztowaliśmy go w dwóch miejscach, ale wydaje mi się, że jest to na tyle tradycyjny trunek, że jest ogólnie dostępny.













Pere Lachaise


Na Pere Lachaise dotarliśmy dość mocno strudzeni po wcześniejszych harcach na pchlim targu (o czym będzie w vol.2). Cypis zdecydowanie chciał siadać, a ja zdecydowanie byłam spragniona. Nie postawiliśmy sobie zbyt wielu mogilnych celów do odwiedzenia, ale kilku nieboszczykom postanowiliśmy przybić piątkę. Odwiedziliśmy grób Chopina, który sprzątał jakiś rozgoryczony Polak, co to narzekał, że nikt o groby nie dba i że on tu zaraz przyśle jakichś ministrów, a jakaś pani mu proponowała Strażnicę do poczytania (oni są wszędzie! Paryż, Lubocień, Wdzydze, Bydgoszcz). Dotarliśmy do Oscara Wilda, którego nagrobek jest otoczony szkłem, żeby po nim nie pisano. Kiedy spragnieni siedzieliśmy na trawie i rosyjskim zwyczajem konsumowaliśmy szampana, pijąc za pomyślne życie wieczne zmarłych (między innymi Edith Piaf i Jima Morrisona), jedna pani, przechodząc obok nas spojrzała bardzo krzywo i czułam, że będzie z tego tytułu jakaś afera. No i właściwie nie było, choć pani okazała się donosicielką i za chwilę przyjechał samochód patrolujący teren i wyszła z niego miła strażniczka, która powiedziała, że ona nas bardzo przeprasza, ale jest jej bardzo przykro, że musimy wstać sobie i iść. I tak to jedyny raz mieliśmy kontakt z mundurowymi.

A na koniec to, co najpiękniejsze w Paryżu - nigdy nie wiesz, co Cię spotka za rokiem...



6.9.12

Na całych jeziorach Ty - VIII Babski Rejs

Uwielbiam Wdzydze. Śmiało mogę je nazwać moim kaszubskim Edenem.
Najbardziej lubię je oglądać z wody.
Ten rejs był podwójnie inny. Po pierwsze, w pierwszy jego dzień świętowałyśmy ostatnie dni Stiwena w stanie wolnym, po drugie, płynęłyśmy we dwie łódki. Jakoś przez te 7 lat skład był na tyle zmienny, że teraz, chcąc płynąć ze wszystkimi, nie udało nam się zmieścić do jednej łodzi. Dziewczęta moje kochane, było pięknie. Nie mogę doczekać się przyszłej edycji.

K., a to do Ciebie najbardziej, z tej tęsknoty:
Na całych jeziorach ty,
o wszystkich dnia porach ty.
W marchewce i w naci ty,
od Mazur do Francji ty.
Na co dzień,
od święta ty.
I w leśnych zwierzętach ty.
I w ziołach, i w grzybach
nadzieja, ze to chyba ty.
We wróżbach i w kartach ty.
Na serio i w żartach ty.
W sezonie i potem,
przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę ty,
zawsze ty.

A w kącie kto stoi? Ja.
Kto się niepokoi? Ja.
W kuchennym lufciku ja.
W paskudnym wierszyku ja.
A rozum kto traci? Ja.
Kto łzą się bławaci? Ja.

I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią? Ja.
Zielono od marzeń mych.
Na kładce i w barze, my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach my,
jednak my.





 *    *    *












































































5.9.12

Allenowskie z miast pocztówki*

*tytuł jest cytatem z K., który doskonale oddaje to, co teraz robi stary (już mocno jednak - 77 lat!!!) Woody
No więc poszłam w zacnym zestawie, tj. z Mamą, K. i Mamą K. z nastawieniem, że "Zakochani w Rzymie" jest właśnie świetnym filmem na wieczór z mamami. I w tym względzie się nie przeliczyłam.
Scenariusz jest błahy i płaski, ale świetnie pociągnięty aktorsko. Na szczególne wyróżnienie zasługuje duet Ellen Page (teraz sobie przypomniałam, gdzie ta panna zrobiła na mnie największe wrażenie i była to "Pułapka") i Jesse Eisenberg (znany szerszej publiczności z "The Social Network"). No i ujmująca jak zawsze, przynajmniej mnie, Penelope Cruz, która u Allena gra rzymską córę Koryntu.
Czego mi w filmie brakuje? Allenowskiej ironii, dobrego dowcipu i intelektualnego zacięcia. Wątek, który jeszcze się broni, to historia reżysera operowego, granego przez samego Allena, co to "wyprzedzał epokę", czytaj: był nieudacznikiem. Nic to jednak nowego, bo nie od dziś wiadomo, że do siebie Allen dystans ma wielki.
Podsumowując, film można obejrzeć w kinie, ale też nie trzeba. Jeśli nie jesteście wielkimi fanami "O północy w Paryżu", a za ostatni dobry film Allena uważacie "Whatever works" (z mega słabym tytułem "Co nas kręci, co nas podnieca"), to ostatnia produkcja reżysera nie wgniecie Was w kinowy fotel. 

4.9.12

tęsknota we mnie siedzi jak drucik z miedzi

Właśnie tak. Stało się. Dotknęło mnie. Jakoś sobie nie uświadamiałam, że to wydarzy się naprawdę. Niby 350 kilometrów to nie Australia, ale to też nie Działki Leśne.
Drogi pamiętniczku, odnotowuję, że bardzo mi smutno.
Oczy łzawią mi właściwie od rana.