20.2.15

Polskie gówno

Ogólnie to moje życie też trochę wokół gówna się kręci, bo właściwie to czyje się nie kręci. Tematyka defekacji u niemowląt dotyka każdej matki, tak więc gówno w swej istocie zdaje się być dobrym tematem na blog parentingowy, którym to mój blog na pewno nie jest, ale kto wie, czy przez najbliższe kilka miesięcy nie będzie. Siła wyższa. Ale, ale, tu mała podpucha - ten post nie będzie jednak o przypominających jajecznicę albo, o zgrozo, kulki chrupki śniadaniowe, niemowlęcych kupeczkach, na myśl o których na pewno zrobiło się kilkorgu z Was niedobrze.
Będzie o filmie offowym, o którym po raz pierwszy usłyszałam podczas festiwalu w Gdyni, że mógł trafić do konkursu głównego. No więc choć tam nie trafił, to udało mu się gdzie indziej - do kin. I tak 14 lutego wybrałam się na walentynkową randkę z Żoną i z Mężem Żony. Na "Polskie gówno", żeby było romantycznie. (a w ogóle to od Męża Żony Tolcia otrzymała pierwsze w swym życiu kwiaty) No więc co było fajnego, dużo dobrych gagów, songów Tymona, które, jak na moje, śmiało nadały by się na wodewil - może warto o tym pomyśleć, Ryszardzie? Świetne kreacje - Peszek modlący się do bożka szołbiza i usługujący mu Możdżer we fraku i z garbem, robiący za lokaja. Nakoksowany Topa w reżyserce szoł, Sonia Bohasiewicz grająca Edzie Górniak, Brylewski, który grał siebie, czy Filip Gałązka rzygający w czasie koncertu (spektakularnie to wyglądało, bo gra na perkusji), Norbi w składzie jury talentszoł i pewnie wielu, wielu innych. 
A co było słabe i wskazywało, ze to jednak produkcja offowa? Na pewno scenariusz, a właściwie jego brak. Osią fabularną była historia z trasy koncertowej zespołu, ale wszystko to się za bardzo kupy nie trzymało, choć nie raziło w sumie aż tak bardzo, bo kino i tak z kategorii rozrywkowego.
No ale pointa to chyba powstawała tak: "ej, no spoko, spoko, mamy tę trasę koncertową, więc się w miarę klei, ale co tu zrobić na sam koniec? ech, niech to wszystko pierdolnie w jakimś takim postmodernistycznym klimacie... Czekaj, czekaj, może takie ubogie science fiction?"
I tak to.
Czy warto iść do kina? Może warto, żeby wesprzeć kulturę alternatywną. I dla fanów Kur, to stuprocentowo rzecz do obejrzenia.



13.1.15

Dobra. Jestem trochę niewyspana.

Nowa sytuacja w moim życiu. Pojawiło się dziecko nr 2, czyli panna Tola (ta od Bolka i Lolka, ta sama, tylko jeszcze nie chodzi). Zmiana to zaiste znacząca, bo to nowy wspaniały człowiek w naszym domu.
Inaczej się nie dało, musiałam się zakochać, choć świadomość tego, że za kilka lat będzie mi pyskować i że na pewno nie będzie mnie słuchać, i że przyjdzie do domu pewnego dnia pijana, i że mi się jej chłopak/dziewczyna nie spodoba, i że wybierze nie te studia jest dość silna.

Pierwsze schody. Rejestracja.

Tola urodzona w Kartuzach ledwo ową Tolą została. Gdy Tata C. pojechał do USC w Kartuzach, celem pozyskania aktu urodzenia, usłyszał od, miłego skądinąd, Pana Urzędnika, że nie ma takiego imienia Tola, jest Tolisława, Anatola, Otylia, ale nie Tolia. I czy on choć przez chwilę pomyślał, czy jego córce, gdy skończy te 18 lat (nie wiedzieć czemu, dopiero wtedy Tola ma pozyskać świadomość na temat swojego imienia) nie będzie przykro, że ma tak na imię. I że on miał ostatnio rejestrować Xaviera Kwieka i też się sprzeciwił. Tata C był na ów sprzeciw przygotowany i Pana Urzędnika zaskoczył oświadczeniem Krajowej Rady Języka Polskiego, że imię Tola może w naszym kraju być dziewczynce nadane. Mimo to, Pan zadzwonił do swojej przełożonej celem konsultacji i usłyszał, że w sądzie z nami nie wygrają. Pewnie i by nie wygrali, bo do żadnego sądu byśmy nie szli, ale jakby mnie Tata C przyjechał z aktem urodzenia Anatoli Katarzyny, to nie wiem, czy bym jakiś entuzjazm z siebie wykrzesała.



W Leśnej Górze. Laurka dla szpitala.

To się chyba zdarza rzadko, żeby pacjentka tak entuzjastycznie wypowiadała się na temat publicznej służby zdrowia. No więc chce powiedzieć, że w Leśnej Górze (Kartuzach) prawie wszystko jest fajniejsze niż na Ukrainie (w Redłowie).
Rejestracja. 
Rejestracja zajęła chyba 5 minut, bo wszystkie pytania, które na Ukrainie zadają pacjentce w czasie rejestracji w Leśnej Górze mają miejsce już na sali przedporodowej, gdzie sobie człowiek leży i czeka aż go zawiozą na salę operacyjną. Tym razem mój poród skrócił się 100-krotnie. Na Ukrainie zajął 18 godzin, tu - 18 minut. Cesarka bez akcji porodowej jest extra, szczególnie jak się nie umie rodzić, a po wspomnieniach z Ukrainy wiem, że rodzić nie umiem.
Pacjent też człowiek. 
Po operacji okazało się, że mam wysokie CRP. Na Ukrainie było tak samo, tyle że dowiedziałam się o tym przez przypadek, bo nikt z lekarzy nie raczył mnie poinformować ani o tym fakcie, ani też o tym, że mam kurację antybiotykową. W Leśnej Górze dr Burski przyszedł przedyskutować ze mną kurację. Byłam w szoku.
Jedzenie. 

Pierwszego dnia normalnej diety (po koszmarze z kleikiem - jezusie, jak ja nienawidzę kleiku) wydawało mi się, że zjadam najpyszniejszy barszcz ukraiński i super kopytka. Ale radość chyba głównie wynikała z głodu. Kolejne posiłki niestety były rozczarowaniem. Szpitalna klasyka - najgorzej. Szczęśliwie dokarmiałam się alternatywnie.

Jedynka
MIAŁAM JEDNOOSOBOWY POKÓJ Z TOALETĄ!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Także tak to.
Tola zaczyna kwilić, więc, wybaczcie Państwo, obowiązki wzywają.