28.9.10

grupami chodzą nieszczęścia

Co to za głupota z tym powiedzeniem, że nieszczęścia chodzą parami. One chodzą grupami.
U Stiwena na suficie pojawiła się nowa, najnowsza, super zajebista plama mokra, będąca skutkiem pęknięcia komina. Oczywiście komin trzeba załatać.
Arkom zalało samochód przez dziurę od anteny, a dziura była od tego, że im tę antenę pod ruderką zajumali.
Mnie przemarzli nogi, bo zepsuło się ogrzewanie w warzywniaku, więc chyba jutro pojadę do tej Warszawy we walonkach, bo jest 10 stopni celsjusza na dworze na przykład teraz.
Arkom też się zepsuła kuchenka elektryczna, więc nie mają jak gotować.
Oni nie mają jak gotować, my nie mamy jak jeść, bo nie mamy na czym jeść, bo w dużym mamy kurzownik.

27.9.10

piknik!!!

Nastał przelistopad. Przepada i są przekałużę.
Wczoraj pojechaliśmy za miasto. Znaleźliśmy piękne jeziorko niemal bez człowieka obcego. Niemal, bo był tam rowerzysta albo dwóch. Zresztą jeden z nich jechał przed nami i nie dawał się wyprzedzić. A potem, jak zawróciliśmy, to obejrzał się tylko za nami i miał taką jakby naganę w tym spojrzeniu. Zaparkowaliśmy w lesie i oddawaliśmy się błogiemu leżeniu na kocach, popijaniu D i podjadaniu różnych pysznych takich (Iza - guacamole miszcz). Błogostan skończył się, kiedy przyjechał pan "stary hippis" na rowerze i oświadczył nam, że za wjechanie na teren rezerwatu grozi 470 peelenów. Spytał też, czy wiemy, że do lasu wjeżdża się tylko oznaczonymi drogami. No to ja nie wiedziałam. Pomyślałam sobie, że łatwiej by było, żeby ustawiali znaki zakazu wjazdu niż znaki pozwolenia wjazdu. Nic to. Spakowaliśmy mandżur i przenieśliśmy się na grzybobranie, w którym grzybów zebrałam ja zero - nic - nul - nothing.





























25.9.10

rozgildziajstwo

- No to dlaczego zatonęli? - pytam konstruktora.
- Normalnie. Przez to ruskie rozgildziajstwo.
- Co takiego?
- To taki rosyjski stan ducha, który jest mieszaniną niechlujstwa, obojętności, lenistwa i głupoty.

Hugo Bader, W rajskiej dolinie wśród zielska

24.9.10

kocham dolne miasto

Powszechnie wiadomo, jaki mam (miałam?) stosunek do Gdańska. Miasta nie lubiłam, pewnie w dużej mierze dlatego, że go nie znałam. Już 2,5 roku siedzę na Łąkowej i te 2,5 roku się zachwycam.
I zastanawiam się, czy to właśnie nie klimat ruderkowy mnie tu zachwyca, bo jak odremontowali kamienicę, w której jest siedziba miejskiego konserwatora zabytków, to wcale ona mnie tak bardzo nie zachwyca.
I choć czuć tu moczem wszędzie, to czuć też historię.
Dziś z rana, wracając piechotą z warsztatu Pomagier (nazwa - prawdziwy majstersztyk kopirajtu ;) - mnie się podoba), użyłam Nokii.
Ubolewam nad Pałacem Uphagenów :(















23.9.10

miasta w guglach

No więc zrobiłam sobie taki mały teścik.
Wpisałam do gugla nazwę miasta i wzięłam pierwszą grafikę, która się wyświetla.
I takie to wyszły efekty:





















20.9.10

nie lubię poniedziałków

Jeny, jak ja nie lubię poniedziałków. Nie lubię ich już w niedzielę. W sumie głupio być takim poniedziałkiem - czyli być dniem, którego nikt nie lubi. Taki dzień na marginesie całego tygodnia. Dzień odrzucony i bezustannie poniżany. Jedyny dobry poniedziałek, to chyba szewski poniedziałek, bo to taki antyponiedziałek. A i z tym antyponiedziałkiem nie łatwo o akceptację społeczną. Nawet taki poniedziałek wielkanocny nie jest fajny, bo po nim przychodzi wtorek i znów trzeba iść do pracy.
A mnie się dziś śniło, że mam raka czegoś tam. Trochę jakby tchawicy, a trochę jakby nie. I przeczytałam dziś w senniku (tak, tak - robię to, czasem sprawdzam znaczenie snu w senniku), że chorować na raka znaczy: groźny przeciwnik chce zniszczyć twoją egzystencję. Nie wiem, co to za przeciwnik. Może i nawet znalazłabym paru chętnych, ale żeby tak zaraz mi egzystencję mieli niszczyć. O niee... Chyba nie jest tak łatwo.
To z okazji poniedziałku taki to obraz, co bym chciała se kupić.



by Katarzyna Szeszycka

16.9.10

wpizdu rzeczy tryliard

Remont trwa. Hiperrobociarze przenieśli się do N A S Z E J części mieszkalnej. Zabrali się za grzyboześcianybranie poprzez tynków odkuwanie i grzejnikiem suszenie. C postanowił ewakuować całą zawartość kuchnio-łazienko-dużego do swojego pokoiku. I teraz mamy tak, że cały mandżur kuchenno-łazienno-dużowy zamieszkał na 18 metrach kwadratowych naszej podłogi. Zamieszkał dzięki C, gdyż ja integrowałam się we wsi Łapino. Pozostały tylko dwie szafki kuchenne, a właściwie ich zawartość. Najpierw C dostał opierdol, że skąd my mamy tyle leków i po co. Usłyszałam, że to moje leki. Eche, akurat, prawda gówno. Że niby to są moje leki, jak ja nie choruję??? w szafce mieszkało 5 rodzajów serwetek, 800 rodzajów tabletek, 50 kubków plastikowych, sztućców, talerzy i misek. I wcale nie przywołało to wspomnień o grylu. O nie! Otwarcie drugiej szafki było jak otwarcie puszki pandory. Zdałam sobie sprawę z tego, że mamy 12 naczyń żaroodpornych, przy czym niektóre z nich są takie same (to powstało na skutek połączenia dwóch gospodarstw domowych), 2 czajniczki do parzenia kawy, choć, jak wiadomo, od ślubu kawę robimy w ekspresie (a z tymi czajniczkami to jest takie kuriozum, że ten większy, to całkiem niedawno Bożena, matka moja, na moją własną prośbę przytargała), 4!!! komplety do fondue, a choć robimy ser, to zrobienie fondue nam się nie przytrafiło, ręczną oldschoolową maszynkę do mielenia mięsa, w której nigdy nic nie zmieliliśmy, patelnię taką jedną, co była mega schowana tak, że w ogóle nie wiedziałam, że ją mamy, nawet taką gównianą drewnianą deseczkę z rowkami, że niby się na niej lepiej pizze kroi (użyta za mej bytności razy zero), 2 sztuki opiekacza do grzanek, w tym jeden, co przecież nie można wyrzucić, bo się zgrabnie nazywa Ceynowa, ale nie żebyśmy z dwóch na raz kiedykolwiek korzystali.
I żeby było jasne - ja się nie chwalę, mnie od przybytku głowa boli!
I tyle mamy tych rzeczy super, a pastę od trzech dni C wyciska ledwo ledwo.

12.9.10