28.11.08

z cyklu historie z klatki B: ornaty J.

Zawsze uważałam, że moja klatka B nie była całkiem normalna. Klatka właściwie, jak to klatka, nie wiele różniła się od innych w czteropiętrowych blokach z betonowych płyt. Ale miała dość dziwnych mieszkańców.
Żył sobie w tej klatce pewien J. wraz z rodzicami i bratem młodszym. I J. w dzieciństwie miał zajawkę, niespotykaną miał tą zajawkę. Otóż J. chciał zostać księdzem. No i nie ma w tym właściwie nic dziwnego. Dzieci mają różne marzenia. Ale w marzenia J. zaangażowała się jego mać. A że dobrze szyła, to szyła dla J. ornaty, sutanny, komże, by J. czuł się jak ksiądz z prawdziwego zdarzenia. Wielokrotnie znajomi, którzy wspinali się na drugie piętro do nas pod piątkę, słyszeli, jak J. odprawiał msze. Ale nas, dzieciaków, wcale to nie dziwiło. Wręcz przeciwnie. Zaangażowaliśmy się w zajawkę J. Braliśmy udział w jego mszach świętych. Kaplicę urządziliśmy w Klubie w Wózkarni. Zarówno Klub jak i Kaplica były przedsięwzięciami nielegalnymi. I ciekawe, że w tej samej wózkarni jednego wieczora graliśmy w karty, a innego J. odśpiewywał Ewangelię według św. Marka. Bo J., trzeba przyznać, śpiewał pięknie i angażował się we śpiew swój bardzo. Kazania miał też J. ładne. I raz nawet wielkie wydarzenie miało miejsce w naszej Kaplicy. Ślub, mój pierwszy i ostatni ślub, z W., który był moim chłopakiem podówczas. Udzielił nam go J. ...

na ciśnienie

Jako że pogoda za oknem wiadoma i trzeba skądyś pozyskać zasoby energetyczne, to:



tu ich trochę jest.

24.11.08

streetart meksykański

W meksyku jest tak, że streetart jest poniekąd wszędzie :) Wrzuty takie se po prostu są, a poza tym też są reklamy różne - takie malowanki na budynkach - zastępują reklamę.
Przykłady obu załączam.











19.11.08

depresja pourlopowa

Znów mnie dopadła. Bezczelna ona - depresja pourlopowa. Chwyciła i trzymie. Dwóch ich trzymie: ona i jeszcze on - jetlag. On nie pozwala spać. Gorzej w sumie: spać się chce, a nie można. On się nazywa też bezsenność. Może sobie on pójdzie. Przypomnę sobie wtedy, jak było:

18.11.08

Meksyk i rowery

W Meksyku rower jest popularnym transportem. W górach Chiapas zdecydowanie lepiej jest mieć rower z przerzutkami, z takiego powody, że są to góry, jak już powiedziałam.
Do czego służy Meksykanom rower?
Do się lansowania:

Do przemieszczania się w pojedynkę ze szkoły:

Do przemieszczania się we dwójkę:

Do przemieszczania się we trójkę:

Do przemieszczania się i do przemieszczania towaru:

do się podpierania i gadania z kumplem:

17.11.08

“Paris Hilton’s My New Best Friend”

W czasie pobytu w NYC, a konkretniej rzecz się działa w NJ, w Clifton dorwałam się na chwilę do pudła. I przerzucałam kanały, których było z 200 (200 kanałów pełnych shitu w większości na skalę totalną, i natknęłam się na program “Paris Hilton’s My New Best Friend”. Aż przystanęłam, bo uwierzyć nie mogłam. 6 lasek o typowych amerykańskich imionach (Kelly, Dona, Brenda, itp) z wielkim przerażaniem w oczach czekało na werdykt Paris. Paris zaś, siedząc na tronie w stylizacji księżniczki wielkiej amerykańskiej fortuny, decydowała, który koń (jeśli koń, to powinna to być raczej Dona) odpadnie w wyścigu na jej przyjaciółkę. I kiedy Paris wreszcie naznaczyła jedną taką, to i tak powiedziała jej na pocieszenie: "Oh, darling, I luv you anyway"

14.11.08

troche kiczu z okazji listopada

Taki to kicz jest tez w Meksyku.
Obiezuje, ze nastepna raza beda zdjecia reporterskie, co to wymagaja wykadrowania, wiec poleca cheba juz z Polska.








11.11.08

juz mogie

Gdyby czytelnik szanowny nie zauwazyl, to moge juz swoje opowiesci wzbogacac obrazkami - kabel czekal grzecznie w NYC.
Info dla Stevena: D80 ze szklem AF-S Nikkor 18-135mm 1:3,5-5,6G ED - ale za cene taka jak w Polska

Jak nas atakowali

Wrocilismy z Meksyku. Zal. Nie za dziewczyna, nie za kochana Ukraina, ino za Meksykiem dzikim. Tym, ktory zostal z Chiapas - stanie, co sie w nim mam zakochane. No wiec bedzie teraz historia o Zapatystach.
Pojechalismy sobie obejrzec kaskade wodospadow Agua Azul. Piekne miejsce, bardzo rajskie, szkoda tylko, ze turysci potrafia tam dojechac i szkoda, ze mowa o nich we wszystkich przewodnikach. Ku chwale Ojczyzny (meksykanskiej, rzecz jasna) udalo nam sie znalezc wczesniej wodospad bez ludzi. Ale do rzeczy. Po wykjonaniu wycieczki oraz skonsumowaniu tacosow (w czasie konsumpcji nawiazalam kontakt wzrokowy z jedna Pania, co to bedzie brala za chwile udzial w historii) udalismy sie naszym dodgem w droge powrotna. Juz przy bramkach wyjazdowych z parku zauwazylismy, ze dwa samochody stoja na poboczu, a na zewnetrznej jakies zamieszanie. Otworzylismy szybe i spytalismy Pani od kontaktu wzrokowego, co sie dzieje. Pani (ze Francji na marginesie) sie pyta, czy my po angliczansku mowimy, my, ze a i owszem troche tak, na co ona, ze na gorze (do wodospadow od 'glownej' - jaka ona tam glowna, ale niech bedzie, zjezdzalo sie droga w dol, droga poboczna) atakuja. Nie bardzo wiedziala, kto atakuje, ale wiedziala, ze atakuja. I ze slychac bylo szczaly jakies. Kilku Meksykanow biegalo w poplochu i niby, tak twierdzila Pani, staralo sie jakos zazegnac sprawe. W ciagu 5 minut z 2 samochodow zrobilo sie 5 i Pani powiedziala nam, ze szturmujemy z piatke, bo w piatke bylo raznie. Nie sa my z C jakies bohatery, ale w rzekomy atak ciezko nam bylo uwierzyc. Pojechalismy nasza 5-autowa kawalkada w gore. Po drodze minelismy samochod ze flakiem w tylnym kole. Wywnioskowalismy, ze rzeczywiscie huk mogl byc, ale pewnie od tej opony. Nie wiem, moze to miala byc taka atrakcja turystyczna?
Troche byla.
Inna sprawa, ze od Chiapas bardzo blisko do Gwatemali, a Guerilla w Gwatemali rzadzi, panie Dziejku. Zreszta, parokrotnie mijalismy takie malunki ze zolnierzami z podpisami Guerilla. Wiec, kto wie... Moze mielismy wiele szczescia.



Powyzej wodospady, gdzie turysty wbrod.



A tu juz teren bezludny

6.11.08

zupelnie inna jazda

Tu jest zupelnie inna jazda i trzeba tu byc, zeby uwierzyc, ze tak mozna. Kilka praw obowiazujacych meksykanskich kierowcow:
1. Nie istnieja pasy ruchu, a nawet jesli sa namalowane, to ich przestrzeganie nie moze miec miejsca.
2. Lewy pas nie jest pasem sluzacyj do szybkiej jazdy. Lewy pas, to pas jak kazdy inny. Zarowno lewy pas, jak i prawy pas, a prawy pas przede wszystkim, sluza do wyprzedzania. Lewy pas zazwyczaj jest mniej dziurawy, wiec wiekszosc kierowcow wybiera do jazdy pas lewy wlasnie.
3. Swiatla wlaczone w dzien sa najwiekszym wyrazem obciachu. Tak pozostaje do poznych godzin nocnych. Wtedy za swiatla sluzyc moga: jeden kierunkowskaz, swiatla awaryjne wlaczone caly czas lub swiatla awaryjne wlaczone w obliczu zagrozenia.
4. Kierowca, zblizajacy sie do skrzyzowania, winien zatrabic. Kierowca moze trabic w ogole, kiedy chce, tak zeby turysta tudziez obcy nie wiedzial, czym zawinil i czy zawinil w ogole.
5. Czerwone swiatlo jest umowne. Czasem warto sie na nim zatrzymac, ale tylko frajerzy stosuja sie do tej zasady zawsze. Frajerow, ktorzy uwierzyli w czerwone swiatlo nalezy obtrabic z prawa na lewo.
6. Nawet samochod sluzbowy nie jest w stanie podjechac na klasyczny meksykanski kraweznik.
To tyle na dzis - czas na sieste.

5.11.08

przez gorskie wioski dzunglowe

Wczoraj pokonalismy trase 300 km przez gorska meksykanska dzungle w stanie Chiapas. Szacuje, ze przejechalismy jakies 1000 topes, a nasza srednia predkosc wynosila jakies 40 km/h. Wioski w gorach sa co 2 km. Czym mozna zajmowac sie w takiej meksykanskiej gorskiej wiosce? No wiec mozna chodzic z maczeta dlugosci wlasnej nofgi i straszyc biuednych turystow. Mozna tez z ta sama maczeta isc w dzungle i scinac banany, ktore nastepnie mozna przekazac swojej kobiecie, ta zas za kilka pesos sprzeda je tym samym turystom przestraszonym jeszcze dlugoscia maczety. Marketing bezposredni uprawiany jest wylacznie przez kobiety, ktore maja na ramieniu chusty, w ktorych trzymaja latorosle (splodzone przez pana maczete) albo latorosle sa na tyle wzrosle, ze stoja obok matek same. Mozna jeszcze chodzic do szkoly, jak sie mieszka w meksykanskiej wiosce. Do szkoly jest daleko i raczej z buta sie cisnie. Jest tez opcja na podwozke na pace ciezarowy, z ktorej moga korzystac nie tylko uczniowie, ale wszyscy: posiadacze maczet, drogowcy, kobiety niosace na plecach kosze z drewnem albo kukurydza. A taka ciezarowa na tylnej szybie moze miec: swiety obrazek z maryjka albo jezuskiem, albo gola po prostu babe, albo Che. (za chwile historia o zapatystach poleci). Mozna w takiej wsi trudnic sie handlem klasycznym. Znaczy sie ma sie wtedy budke mniejsza niz u pani Czesi w Kregu i z tej budki sprzedaje sie czipery, slodycze, a przede wszystkim Coca Cole, w nielicznych zas wioskach Pepsi. Budka ta, nie jest zwykla budka, bo jest to budka wymalowana w Coca Cole albo Pepsi zaleznie od tego jaka marke dany punkt sprzedazy wspiera.
O zapatystach, atakujacych se normalnie turystow takich jak my bedzie inna raza.

4.11.08

Do Palenque - impresje o meksykanskich drogowcach

Po pierwsze, mam tu klawiature z powymazywanymi literkami, wiec pisze sie ciezko. Po drugie, wczoraj pokonalismy droge okolo 800 km. Wlasciwie to pokonal ja C, bo to on moze prowadzis naszego Dodge Attitude od pana von Hertza. Choc i ja sie natrudzilam co nie miara. Sledzilam droge z paru powodow. Po pierwsze, drogi meksykanskie sa w nieustajacym remoncie. A taki meksykanski drogowiec to ma leb nie od parady. On to wpadnie na pomysl, zeby poustawiac na drodze kamienie, ktorych kierowca spodziewac sie nie musi, ale przy ktorych drogowiec ma pewnosc, ze kierowca z calymi oponami nie pozostanie i juz drogowcu w robocie nie bedzie przeszkadzac. I pewnie dlatego wypozyczalnie aut nie pokrywaja w swoich ubezpieczeniach kol.
Po drugie, meksykanskie drogi, na wzor ukrainskich usiane sa dziurami, do sledzenia ktorych zaangazowalismy wszystkie cztery oka.
Po trzecie, Meksykanie lubuja sie w budowaniu garbow na drogach. Bywa, ze oznaczaja go znakiem Topes i symbolizuja ow znak graficznie. I wtedy w miejscu gdzie stoi znak znajduje sie rowniez garb. Mozna tez zobaczyc znak, a nie zobaczyc garbu. A najczestszym przypadkiem jest garb, co to w ogole nie jest oznaczony.
Ale ogolnie meksykanskie drogi sa spoko.
Tymczasem wyruszamy podziwiac okoliczna przyrode.

1.11.08

traktat o jedzeniu - cz. I

Jemy tu duzo. Dobrze tu jemy. Jemy tu duzo i dobrze, moze nawet za duzo i za dobrze. Mysle, ze od przyjazdu dalismy rade zjesc jakas zgrzewke czerwonej i czarnej fasoli. Bo fasola jest wszedzie - we sniadaniu, we lunczu i we kolacji. Potem fasola jest w odchodach, etc., etc. Mysle, ze dwie puszki fasoli odlozyly mi sie w boczkach.
Najbardziej zaskakujace bylo dzisiejsze sniadanie. Znow, wiedzeni stara dobra zasada, ze sniadanie powinno byc konkretne, nie dalismy sie namowic na zadna owocowa szmire. Poszlismy w konkrety. Najwiekszym konkretem bylo to, co dostal C. Fasola, skladnik konstytutywny kazdego posilku, jak wspomnialam wczesniej, naczosy, salatka i olbrzymia ilosc stekow z wolowiny. Takie sobie skromne sniadanko malutkich Aztekow. C. jest oczywiscie dzielny, wiec podolal zadaniu. Moj zas skromny omlecik z serem i szpinakiem blado wygladal na talerzu w porownaniu z jego habanina.