14.12.14

Miejsce urodzenia: Kartuzy

Kartuzy to takie małe, piętnastotysięczne miasteczko, które mijamy, jadąc na nasze piękne Kaszuby.
Czemu Kaszuby są piękne? Każdy kto był, ten wie. To zalesione górzyste tereny pełne malowniczych jezior. O tej krainie zwykło się mówić: "Szawjcaria Kaszubska". Per analogia zatem: Kartuzy są trochę jak Zurich. Osobiście znam je głównie z dworca PKS, w którym to często przesiadałam się z jednego autobusu w drugi, żeby dojechać do Gowidlina, czy Zgorzałego, czy innej kaszubskiej wsi, gdzie akurat czyiś rodzice mają domek i za małolata się tam zalegało w ramach wakacyjnego pochleju i relaksu.
Kartuzy to również słynna Pizzeria Bemol przy rynku serwująca kaszubską odmianę pizzy o fantazyjnych nazwach zaczerpniętych z gatunków muzycznych - pizza reggae czy jazz. Jeśli był fundusz, bo zazwyczaj, umówmy się, budżet wyjazdu licealnego/studenckieg pozwalał na zakup kilku specjali mocnych, paczki elemów lajtów, puszki pasztetu, bochenka chleba i zupki chińskiej, to w przerwie między pekaesami miło było kulturalnie zjeść pizzuszkę w pizzerii Bemol.
Więcej atrakcji w Kartuzach nie znam. No może poza tą jedną i jedyną w swoim rodzaju - tj. PORODÓWKĄ - HELL YEAH! Otóż wybieram się tam w środę, by doktor P. wyciągnął mi z brzucha dziewczynkę, córeczkę malusią taką.
No i oczywiście nie obyło się bez słów krytyki. Jakiej? Pamiętam, że jak zdecydowaliśmy się nadać synowi imię Czesław, wiele osób chowało głowę w piasek, inni jawnie krytykowali, choć mało kto ośmielił się zaszantażować nas, że będzie o nim mówić: "Ten Chłopiec" - w, uwierzcie mi, i o takich przypadkach słyszałam.
Tym razem imię jakoś przechodzi. Gorzej jednak z krzywdą, jaką wyrządzamy dziecku, rodząc je w Kartuzach. Oczywiście największe lamenty słyszę od gdyńskich megalomanów (Pozdro z tego miejsca dla Cioci F ;) ). No więc, kto rodził w Redłowie, ten wie, że mało kto ma odwagę, by rodzić tam po raz drugi. Także tak! Kartuzy welcome to. A teraz idę zakuwać słówka, po kaszubsku ;)

By the way, my BFF was born in Mrągowo <3 p="">

5.12.14

"Mama" - nowy Dolan rozłupuje na kawałki

W filmach tego chłopaka kocham się od dawna. Od debiutu wiedziałam, że każdy jego następny obraz będzie coraz lepszy. Mam z nim, jak z Masłowską, jeśli się rozchodzi o młodych debiutantów. Kiedy są obiecujący w formie, to treść sama przyjdzie z czasem i doświadczeniem.
To, że Xavier Dolan w każdym kolejnym filmie rozprawia się ze swoją przeszłością w ogóle mnie nie drażni, a wręcz uważam, że dzięki temu jego filmy są dużo bardziej autentyczne już w warstwie scenariuszowej. Bo co do wartości wizualnych w jego obrazach, to są jak spod igły. Raj dla oczu, dla uszu zresztą też.
Tym razem jest dramatycznie. Bardzo. Może dla mnie jeszcze bardziej, bo jestem już matką... "Mama" to film o głębokiej miłości, jaka łączy nieco nieporadną matkę z nadpobudliwym, sprawiającym duże problemy wychowawcze synem. Koleżanka, co była ze mną w kinie, postawiła nawet tezę, że chłopiec ma większe zaburzenia niż tylko nadpobudliwość. Być może. Najbardziej dojmujący jest chyba brak zrozumienia i wsparcia z zewnątrz.
Dużo ostatnio rozprawiam sobie w głowie o polskiej szkole i edukacji sensu largo. O urawniłowce, ciśnięciu na wynik i braku indywidualnego podejścia do dziecka. No i ubolewam bardzo, bo choć nie mam problemów rodem z dolanowskiej historii, to jak każda matka bezgranicznie rozkochana w swoim dzieckiem, dostrzegam jego indywidualizm.
Ale wracając do "Mamy", to oczywiście na seansie płakałam i śmiałam się naprzemiennie, trochę jak główni bohaterowie. Po prostu trzeba zobaczyć.