30.1.12

odlot

W czasie konsumpcji formanowego "Odlotu"
Ja: Uciekłeś kiedyś z domu?
C: No, ze dwa razy. Raz tak na całą noc.
Ja: Acha, no i co?
C: No nic, miałem potem przez chwilę spokój.

Po dłuższej chwili:
Ja: Ej, ale ja nie chcę, żeby Czesiu uciekał.
C: Nie martw się, nie ucieknie, na razie nawet chodzić nie umie.

29.1.12

Mama odpina wrotki

Ruski wieczór miał pójść zgodnie ze wcześniej uszytą koncepcją - 2.00 w domu. Niestety wymknął się spod kontroli. Czas przestał istnieć, szczególnie że do mózgu przedostała się informacja o grzecznym przez Cze spaniu.
Tak więc mama odpięła wrotki i poddała się słowom starego dobrego szlagieru: "tańcz, głupia, tańcz".
Skakałam niemal pod sufit do tego numeru:



Pomyśleć, że ma już 11 lat... Co to znaczy? To znaczy, że lata lecą, ludzie matkami zostają, ale nadal potrafią odpiąć wrotki. Elo!
Już werbalizowałam chęć do tego, żeby zrobić imprezę przy kawałkach z przełomu tysiąclecia - taką dla weteranów. Kto wie, może moje urodziny...

26.1.12

i tak mijają godziny, dni, miesiące...a Cze!

Wraz z Cze do mojego życia wkradła się rutyna, ale nie chcę jej wypraszać. Celebruję każdą chwilę z młodziakiem, bo cieszy mnie to, jak szybko się zmienia. Śmieszy mnie jego jedno odstające ucho i nie mogę uwierzyć, kiedy przypadkiem pacnie w karuzelkę nad łóżkiem. Martwię się, kiedy wieczorami płacze, a ja nie wiem, czemu tak się dzieje. Pamiętam moment, kiedy świadomie się do mnie uśmiechnął i był to prawdziwy uśmiech, a nie jakiś grymas po tym, jak puścił bąka.
Wybaczam mu, kiedy wieczorami chce być towarzyski, bo w sumie ma przecież po kim. I z pozytywnym nastawieniem wstaję do niego z rana, choć nie mogę jeszcze rozkleić oczu. I powoli magiczne się robi to, że po przystawieniu do piersi przestaje płakać i śmieszne jest to, jak pije łapczywie, bo i łakomstwo ma wpisane w genotyp.
Ale celebruję też moment, kiedy wychodzę z domu dokądkolwiek i mogę na chwilę się od tego wszystkiego odłączyć. Zawsze jednak z tyłu głowy pozostaje troska o Cze. Spoko jest to macierzyństwo.

21.1.12

Kino na obcasach, czyli stara pierwiastka na wychodnym

Raczej nie jestem fanką teatru tańca. Chyba dlatego, że mało się go w życiu naoglądałam. A może dlatego, że tak bardzo lubię słowo. Bo na początku było słowo.
Za to zdecydowanie jestem fanką Wendersa.
Byłam ciekawa nowego filmu, bo ostatni, Palermo Shooting, wywołał we mnie dość letnie uczucia filmem (zdaje się, że niewiele osób miało szansę obejrzeć ten film w kinie - mega niszowa dystrybucja, ja miałam szansę na Nowych Horyzontach we Wro).
Poza tym, do wyjścia do kina skłoniło mnie doborowe towarzystwo w postaci Żony i Zie i, co wydaje się dość oczywiste, WYJŚCIE JAKOTAKIE, które sprawiło, że na chwilę oderwałam się od codzienności (choć w czasie seansu zdarzało mi się nerwowo spoglądać na telefon, a przed oczami stawało mi lico małego Cze).

*   *   *

Pierwsza scena rozwaliła mnie na łopatki. Grupa mężczyzn i kobiet, tańcząca w bardzo ekspresywny sposób na scenie pokrytej ziemią. Zdaje się, że Pina często w swoich dziełach sięgała po symbolikę żywiołów - w innym spektaklu scena pokryta była wodą. Dałam się wciągnąć w tę grę obrazów, muzyki i ruchu. Choć nie ukrywam, że miałam chwile, kiedy chciało mi się spać (ale to już chyba nie wina filmu, tylko dość krótkiego snu, na który musiałam się przestawić w związku z Cze), co oznaczać może, że rzeczywiście film mógł być trochę krótszy, jak zauważyła Żona (zresztą, ona tak mówi przy każdym prawie filmie).
Obraz Wendersa jest hołdem, który Pina składa sama sobie, a jej tancerze są tylko wykonawcami znakomitych choreografii i koncepcji reżyserskich stworzonych przez zmarłą artystkę (zresztą, prywatnie, przyjaciółkę Wendersa). Super dokonaniem samego reżysera jest dobór miejsc - plenerów, w których kręcone są poszczególne sceny. No i muza - muza jest prześwietna, a w szczególności kawałek skomponowany przez Japończyka Jun Miyake z Lisą Papineau na wokalu. 
A więc Pina to film nie tylko dla fanów teatru tańca, to film, dzięki któremu w teatrze tańca można się rozkochać. 


7.1.12

Pisarz znakomity

Według mojej skromnej opinii (emerytowanego literaturoznawcy) Houellebecq to pisarz wybitny i zachwyca. Że przytoczę klasyka:
NAUCZYCIEL:
Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca.

GAŁKIEWICZ:
A mnie nie zachwyca.

NAUCZYCIEL:
To prywatna sprawa Gałkiewicza. Jak widać, Gałkiewicz nie jest inteligentny. Innych zachwyca.

GAŁKIEWICZ:
Ale, słowo honoru, nikogo nie zachwyca. Jak może zachwycać, jeśli nikt nie czyta oprócz nas, którzy jesteśmy w wieku szkolnym, i to tylko dlatego, że nas zmuszają siłą...

NAUCZYCIEL:
Ciszej, na Boga! To dlatego, że niewielu jest ludzi naprawdę kulturalnych i na wysokości.


Więc do Houellebecq'a nikt mnie nie zmusza, choć był moment, kiedy musiałam chwilę od niego odpocząć. Dość już miałam tego fatalizmu, determinizmu i wszystkoźlizmu. Jednak po jakimś czasie powróciłam i z radością przeczytałam Możliwość wyspy, i z taką samą radością wyczekiwałam kolejnej powieści, z pełną świadomością, że znów wszystko miało zmierzać w kierunku "wszystko źle".

Uwielbiam H za to, jak świetnie piętnuje naszą cywilizację z całym jej zakłamaniem i fałszem. Jak szydzi z konsumpcji, która determinuje działania ludzkości. 


*    *    *


Mapa i terytorium to ponoć powieść inna od poprzednich. Rzeczywiście zdaje się być gatunkowo dużo lżejsza. Ale to tylko pozory. Zarówno artysta Jed, będący postacią pierwszoplanową, jak i pisarz - Houellebecq, to bohaterowie fatalistyczni - niezadowoleni ze swego życia, nieumiejący nawiązać normalnych relacji międzyludzkich, zagubieni w swoim świecie.
Bohaterowie, choć poruszają się po znanym sobie terytorium, zdają się nie posiadać tytułowej "mapy".
Nawet jeśli postanowimy nie zagłębiać się w sieć symboli i alegorii, którą zastawia na nas autor, w swojej podstawowej, wierzchniej warstwie Mapa i terytorium jest powieścią, którą czyta się świetnie.

3.1.12

To był rok wielkiego oczekiwania

Przeczytałam wpis mojej przyjaciółki K i żałowałam, że mój nie powstał wcześniej. Post K bardzo mnie wzruszył i przejął. Z drugiej strony, z właściwym sobie optymizmem, pomyślałam, że przecież fortuna kołem się toczy i ja też dwa lata temu mogłabym napisać post o stracie... Więc, droga K, bądź dobrej myśli, bo to połowa sukcesu!
Dla mnie 2011 to rok oczekiwania na narodziny Cze. To jeden z piękniejszych roków w moim życiu. I choć
nie uważam, że ciąża to stan metafizyczny - raczej głęboko fizyczny, to myśl o tym, że mam zostać mamą bardzo mnie podniecała. I czasem było to niezdrowe podniecenie, że nie dam rady, że dziecko będzie głodne i nieprzewinięte, że macierzyństwo to trudy i znoje, którym nie podołam.
Okazuje się, że to temat do ogarnięcia, choć niewątpliwie jest dużym wyzwaniem. Już się złapałam, i to nie raz, na niekonsekwencji, ale niech mi kto pokaże w pełni konsekwentnych rodziców...

*    *    *

Za każdym razem, kiedy nieprzytomna w nocy wstaję, by powtórzyć nasz rytuał - pielucha albo nawet zmiana ubranka, bo Cze tym razem postanowił się obsikać permanentnie, potem cycek i powrót do łóżeczka, myślę sobie o tym, jak wielkie szczęście mnie spotkało, jaką to szczęście ma piękną buźkę i jakie jest moje. Moje - przynajmniej do czasu, kiedy nie przyprowadzi jakiegoś babiszona i nie przedstawi jako miłości swojego życia.