Jutro wielki dzień. Właściwie umownie chyba wielki, bo i kalendarz jest rzeczą umowną. Cze kończy roczek.
O tej porze rok temu w wielkich bólach (między bajki można włożyć teorię, że niby się o tym bólu zapomina) próbowałam wydać na świat tego małego chłopca Czesława Tytusa. Bezskutecznie. Strudzona walką zdołałam chyba utrudzić również lekarzy, bo o godzinie 5.50 wyciągnęli mi Cze z brzucha, korzystając z błogosławieństwa medycyny w postaci cesarskiego cięcia.
Wtedy też światło dzienne ujrzał młodzian, bez którego nie wyobrażam sobie teraz życia. Codziennie dostarcza mi wiele radości i nie mogę uwierzyć w tę dziwną świata konstrukcję, że tak wiele przed nim jeszcze, a i trochę przed nami razem.
Może i instynktownie przedłużamy ten nasz podły gatunek, nie przeczę, i może trochę sami chcemy sobie zrobić lepiej. Ale kiedy Cze budzi się rano (pomijając momenty, jak to miał przez chwilę w zwyczaju budzić się o godzinie 4.30) i wita mnie tym swoim bananem na twarzy i plątaniną nic nieznaczących sylab, to naprawdę mam motor do działania.
Fajne chłopaki te moje chłopaki.
5.12.12
11.11.12
Alicante - kolejna odsłona Hiszpanii
To już dziś. Początek kolejnej podróży, początek zmiany. Wycieczka po nowe doświadczenia. Podróż w nieznane. Nadzieja na słońce i ucieczka od listopadowej depresji.
Jedna z ukochanych kuchni już na mnie czeka.
Lubię nowe doświadczenia, jeszcze bardziej mnie cieszy, że to praca mi na nie pozwala.
Trochę jednak będę tęsknić za moimi chłopcami. Wrócę i będę pewnie ich kochać jeszcze bardziej.
Hasta luego, amigos!
Jedna z ukochanych kuchni już na mnie czeka.
Lubię nowe doświadczenia, jeszcze bardziej mnie cieszy, że to praca mi na nie pozwala.
Trochę jednak będę tęsknić za moimi chłopcami. Wrócę i będę pewnie ich kochać jeszcze bardziej.
Hasta luego, amigos!
29.10.12
Paryż vol. 2
Miesiąc zabrało mi pisanie tego posta. Jakoś tak po prostu chyba mało mam ostatnio czasu, bo go skutecznie marnotrawię na fejsie.
Wspomnienia paryskie nadal są jednak bardzo silne (chcę tam wrócić, najchętniej z Czesławikiem).
Nie pójdę już może systemowo, tylko bardziej impresyjnie, opierając się o te zdjęcia, które akurat na kompie mam.
To jeden z nabytków paryskich z pchlego targu (dziwnie to brzmi w deklinacji). Takie wspomnienie lat 80-tych. Pamiętam dokładnie, jak kochałam się w Donie Johnsonie i jak kręciła mnie jego stylówka z marynarkami noszonymi na T-Shirty, ba, czasem nawet na gołą klatę.
Targ jest osobliwy, odbywa się zawsze w niedzielę, ale zupełnie nie wiem gdzie, bo byłam tam prowadzona bezwiednie. W każdym razie da się tam dostać w pół godziny spacerkiem z Montmartre, a kupić można cuda przeróżne, między innymi używane winyle. I jak to w Paryżu bywa, na targu rządzi tygiel kulturowy pożyteczny i zdrowy.
I tak w tym mieście w ogóle nie dziwi Cię fakt, że przechadzając się wieczorem po Montmartrze widzisz kilkudziesięciu Marokańczyków, którzy pod Sacre Coeur jarają blunty, piją browary i ogólnie czynią grubą rozpierduchę. Schodzisz potem schodami, które, niestety, śmierdzą moczem (w tym Paryżu to w ogóle często moczem daje) i nagle napotykasz na knajpkę, w której algierkie wino za euro pięćdziesiąt serwuje Ci Japończyk biegle mówiący po angielsku, francusku, hiszpańsku i arabsku. Widzisz, że za gościem jest historia.
W lokalu byliśmy my (ja i Cypis) i jeszcze para Francuzów. Miejsce wyglądało na takie z grubą historią, a jak się potem okazało, było tam od trzech miesięcy, a właściciele do Algierczyk i Polka, stąd też pusta flaszka po polskiej wódce z etykietą z polską flagą. Nie wiedzieć jak i kiedy Japończyk z Francuzką zaczęli tańczyć flamenco, my biliśmy brawo i po trzech lampkach byliśmy już właściwie przyjaciółmi na śmierć i życie. I taki też potrafi być Paryż.
Jako ten mieszczuch uwielbiam parki i ten element miejskiego krajobrazu potrafi przywiązać mnie do danego miejsca. W Paryżu parki żyją i są pełne ludzi. Mieliśmy okazję zobaczyć dwa: La Villette i Park Citroena. Oba gorąco polecam. Oba przekonały mnie w tym, że Paryż to miasto, do któego można śmiało wybrać się z dzieckiem.
Amęt.
Wspomnienia paryskie nadal są jednak bardzo silne (chcę tam wrócić, najchętniej z Czesławikiem).
Nie pójdę już może systemowo, tylko bardziej impresyjnie, opierając się o te zdjęcia, które akurat na kompie mam.
To jeden z nabytków paryskich z pchlego targu (dziwnie to brzmi w deklinacji). Takie wspomnienie lat 80-tych. Pamiętam dokładnie, jak kochałam się w Donie Johnsonie i jak kręciła mnie jego stylówka z marynarkami noszonymi na T-Shirty, ba, czasem nawet na gołą klatę.
Targ jest osobliwy, odbywa się zawsze w niedzielę, ale zupełnie nie wiem gdzie, bo byłam tam prowadzona bezwiednie. W każdym razie da się tam dostać w pół godziny spacerkiem z Montmartre, a kupić można cuda przeróżne, między innymi używane winyle. I jak to w Paryżu bywa, na targu rządzi tygiel kulturowy pożyteczny i zdrowy.
I tak w tym mieście w ogóle nie dziwi Cię fakt, że przechadzając się wieczorem po Montmartrze widzisz kilkudziesięciu Marokańczyków, którzy pod Sacre Coeur jarają blunty, piją browary i ogólnie czynią grubą rozpierduchę. Schodzisz potem schodami, które, niestety, śmierdzą moczem (w tym Paryżu to w ogóle często moczem daje) i nagle napotykasz na knajpkę, w której algierkie wino za euro pięćdziesiąt serwuje Ci Japończyk biegle mówiący po angielsku, francusku, hiszpańsku i arabsku. Widzisz, że za gościem jest historia.
W lokalu byliśmy my (ja i Cypis) i jeszcze para Francuzów. Miejsce wyglądało na takie z grubą historią, a jak się potem okazało, było tam od trzech miesięcy, a właściciele do Algierczyk i Polka, stąd też pusta flaszka po polskiej wódce z etykietą z polską flagą. Nie wiedzieć jak i kiedy Japończyk z Francuzką zaczęli tańczyć flamenco, my biliśmy brawo i po trzech lampkach byliśmy już właściwie przyjaciółmi na śmierć i życie. I taki też potrafi być Paryż.
Jako ten mieszczuch uwielbiam parki i ten element miejskiego krajobrazu potrafi przywiązać mnie do danego miejsca. W Paryżu parki żyją i są pełne ludzi. Mieliśmy okazję zobaczyć dwa: La Villette i Park Citroena. Oba gorąco polecam. Oba przekonały mnie w tym, że Paryż to miasto, do któego można śmiało wybrać się z dzieckiem.
Amęt.
24.9.12
Moje paryskie t(r)opy vol.1
Trochę bałam się wycieczki do Paryża. Jakoś dziwnie do końca nie miałam żadnego reisefieber. Nie biegałam po necie jak oszalała i nie szukałam niezliczonej ilości informacji o czekających mnie atrakcjach. Bałam się, że Paryż będzie kolejnym miastem europejskim. Fajnym, ale też niespecjalnie podniecającym. Tymczasem zaskoczyłam się bardzo miło. W dużej mierze pewnie dlatego, że nie mieliśmy żadnego planu. No może poza tym, żeby spotkać się z Martą, naszą nieocenioną paryską przewodniczką, dobrą duszą Paryża.
Nie będzie po kolei i w ogóle będzie w chaosie, ale niniejszym prezentuje Państwu szanownemu czytelnikostwu, czym uwiódł mnie Paryż.
la bellevilloise
Na imprezę (szóste urodziny) do tego klubu trafiliśmy dzięki Marcie i jej znajomym, którzy załatwili nam wejściówki i za co jeszcze raz dzięki. I jak się okazało, niektórzy Francuzi mówią po angielsku - na szczęście ;) Jak się dowiedzieliśmy potem od napotkanego w innej knajpie Francuza, bardzo dobrze trafiliśmy.
Dzielnica Belleville jest typowym przykładem paryskiego tyglu kulturowego i kojarzy mi się mocno z berlińskim Kreuzbergiem.
Nie chcę skłamać, ale na jamie, który się dział w klubie, było chyba z pięć czarnoskórych wokalistek, między innymi Imany (dla chętnych link), co to ponoć jest we Francji gwiazdą. Dawała radę dziewczyna razy tysiąc, ale i jej koleżanki też pociągnęły temat. Nie byłam nigdy na takim jamie. Grali soulowe, dyskotekowe i regałowe evergreeny, ale poziom mnie totalnie rozłożył na łopatki.
Na jednym z pięter malowano na żywo, na zewnątrz był duży taras, gdzie palili sobie ludzie różne rzeczy, a na samej górze budynku zlokalizowano wielki chillout room ze sztuczną trawą i leżakami. Ponoć klub zrobiony jest w dawnej fabryce. Jedno jest pewne, jak go nie zamkną, to na pewno tam wrócę ;)
Chartier
Do tej jadłodajni trafiliśmy również dzięki Marcie. To jest mi się za pierwszym razem nie udało (niespodziewany opad sił :) ). Poszliśmy tam z naszą piękną parą młodą w ramach celebracji ich zaślubin. Miejsce ma klimat wielkiej dworcowej restauracji. Kelner zapisuje na obrusie zamówienie, potem wszystko na tym samym obrusie zlicza. Kuchnia jest ok, choć jak się potem okazało za podobne pieniądze (20-25 EUR za przystawkę, drugie danie, deser i wino) można zjeść w innych restauracjach menu dnia. Ale ślimaki tam zapodane urywały!
Kir Royal
Przepyszny miks, składający się z likieru z czarnej porzeczki i szampana. Nie od dziś wiadomo, że bąbel dobrze robi, a taki lekko kwaskowy jeszcze lepiej.
Skosztowaliśmy go w dwóch miejscach, ale wydaje mi się, że jest to na tyle tradycyjny trunek, że jest ogólnie dostępny.
Pere Lachaise
Na Pere Lachaise dotarliśmy dość mocno strudzeni po wcześniejszych harcach na pchlim targu (o czym będzie w vol.2). Cypis zdecydowanie chciał siadać, a ja zdecydowanie byłam spragniona. Nie postawiliśmy sobie zbyt wielu mogilnych celów do odwiedzenia, ale kilku nieboszczykom postanowiliśmy przybić piątkę. Odwiedziliśmy grób Chopina, który sprzątał jakiś rozgoryczony Polak, co to narzekał, że nikt o groby nie dba i że on tu zaraz przyśle jakichś ministrów, a jakaś pani mu proponowała Strażnicę do poczytania (oni są wszędzie! Paryż, Lubocień, Wdzydze, Bydgoszcz). Dotarliśmy do Oscara Wilda, którego nagrobek jest otoczony szkłem, żeby po nim nie pisano. Kiedy spragnieni siedzieliśmy na trawie i rosyjskim zwyczajem konsumowaliśmy szampana, pijąc za pomyślne życie wieczne zmarłych (między innymi Edith Piaf i Jima Morrisona), jedna pani, przechodząc obok nas spojrzała bardzo krzywo i czułam, że będzie z tego tytułu jakaś afera. No i właściwie nie było, choć pani okazała się donosicielką i za chwilę przyjechał samochód patrolujący teren i wyszła z niego miła strażniczka, która powiedziała, że ona nas bardzo przeprasza, ale jest jej bardzo przykro, że musimy wstać sobie i iść. I tak to jedyny raz mieliśmy kontakt z mundurowymi.
A na koniec to, co najpiękniejsze w Paryżu - nigdy nie wiesz, co Cię spotka za rokiem...
Nie będzie po kolei i w ogóle będzie w chaosie, ale niniejszym prezentuje Państwu szanownemu czytelnikostwu, czym uwiódł mnie Paryż.
la bellevilloise
Na imprezę (szóste urodziny) do tego klubu trafiliśmy dzięki Marcie i jej znajomym, którzy załatwili nam wejściówki i za co jeszcze raz dzięki. I jak się okazało, niektórzy Francuzi mówią po angielsku - na szczęście ;) Jak się dowiedzieliśmy potem od napotkanego w innej knajpie Francuza, bardzo dobrze trafiliśmy.
Dzielnica Belleville jest typowym przykładem paryskiego tyglu kulturowego i kojarzy mi się mocno z berlińskim Kreuzbergiem.
Nie chcę skłamać, ale na jamie, który się dział w klubie, było chyba z pięć czarnoskórych wokalistek, między innymi Imany (dla chętnych link), co to ponoć jest we Francji gwiazdą. Dawała radę dziewczyna razy tysiąc, ale i jej koleżanki też pociągnęły temat. Nie byłam nigdy na takim jamie. Grali soulowe, dyskotekowe i regałowe evergreeny, ale poziom mnie totalnie rozłożył na łopatki.
Na jednym z pięter malowano na żywo, na zewnątrz był duży taras, gdzie palili sobie ludzie różne rzeczy, a na samej górze budynku zlokalizowano wielki chillout room ze sztuczną trawą i leżakami. Ponoć klub zrobiony jest w dawnej fabryce. Jedno jest pewne, jak go nie zamkną, to na pewno tam wrócę ;)
Chartier
Do tej jadłodajni trafiliśmy również dzięki Marcie. To jest mi się za pierwszym razem nie udało (niespodziewany opad sił :) ). Poszliśmy tam z naszą piękną parą młodą w ramach celebracji ich zaślubin. Miejsce ma klimat wielkiej dworcowej restauracji. Kelner zapisuje na obrusie zamówienie, potem wszystko na tym samym obrusie zlicza. Kuchnia jest ok, choć jak się potem okazało za podobne pieniądze (20-25 EUR za przystawkę, drugie danie, deser i wino) można zjeść w innych restauracjach menu dnia. Ale ślimaki tam zapodane urywały!
Kir Royal
Przepyszny miks, składający się z likieru z czarnej porzeczki i szampana. Nie od dziś wiadomo, że bąbel dobrze robi, a taki lekko kwaskowy jeszcze lepiej.
Skosztowaliśmy go w dwóch miejscach, ale wydaje mi się, że jest to na tyle tradycyjny trunek, że jest ogólnie dostępny.
Pere Lachaise
Na Pere Lachaise dotarliśmy dość mocno strudzeni po wcześniejszych harcach na pchlim targu (o czym będzie w vol.2). Cypis zdecydowanie chciał siadać, a ja zdecydowanie byłam spragniona. Nie postawiliśmy sobie zbyt wielu mogilnych celów do odwiedzenia, ale kilku nieboszczykom postanowiliśmy przybić piątkę. Odwiedziliśmy grób Chopina, który sprzątał jakiś rozgoryczony Polak, co to narzekał, że nikt o groby nie dba i że on tu zaraz przyśle jakichś ministrów, a jakaś pani mu proponowała Strażnicę do poczytania (oni są wszędzie! Paryż, Lubocień, Wdzydze, Bydgoszcz). Dotarliśmy do Oscara Wilda, którego nagrobek jest otoczony szkłem, żeby po nim nie pisano. Kiedy spragnieni siedzieliśmy na trawie i rosyjskim zwyczajem konsumowaliśmy szampana, pijąc za pomyślne życie wieczne zmarłych (między innymi Edith Piaf i Jima Morrisona), jedna pani, przechodząc obok nas spojrzała bardzo krzywo i czułam, że będzie z tego tytułu jakaś afera. No i właściwie nie było, choć pani okazała się donosicielką i za chwilę przyjechał samochód patrolujący teren i wyszła z niego miła strażniczka, która powiedziała, że ona nas bardzo przeprasza, ale jest jej bardzo przykro, że musimy wstać sobie i iść. I tak to jedyny raz mieliśmy kontakt z mundurowymi.
A na koniec to, co najpiękniejsze w Paryżu - nigdy nie wiesz, co Cię spotka za rokiem...
6.9.12
Na całych jeziorach Ty - VIII Babski Rejs
Uwielbiam Wdzydze. Śmiało mogę je nazwać moim kaszubskim Edenem.
Najbardziej lubię je oglądać z wody.
Ten rejs był podwójnie inny. Po pierwsze, w pierwszy jego dzień świętowałyśmy ostatnie dni Stiwena w stanie wolnym, po drugie, płynęłyśmy we dwie łódki. Jakoś przez te 7 lat skład był na tyle zmienny, że teraz, chcąc płynąć ze wszystkimi, nie udało nam się zmieścić do jednej łodzi. Dziewczęta moje kochane, było pięknie. Nie mogę doczekać się przyszłej edycji.
K., a to do Ciebie najbardziej, z tej tęsknoty:
Na całych jeziorach ty,
o wszystkich dnia porach ty.
W marchewce i w naci ty,
od Mazur do Francji ty.
Na co dzień,
od święta ty.
I w leśnych zwierzętach ty.
I w ziołach, i w grzybach
nadzieja, ze to chyba ty.
We wróżbach i w kartach ty.
Na serio i w żartach ty.
W sezonie i potem,
przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę ty,
zawsze ty.
A w kącie kto stoi? Ja.
Kto się niepokoi? Ja.
W kuchennym lufciku ja.
W paskudnym wierszyku ja.
A rozum kto traci? Ja.
Kto łzą się bławaci? Ja.
I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią? Ja.
Zielono od marzeń mych.
Na kładce i w barze, my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach my,
jednak my.
* * *
Najbardziej lubię je oglądać z wody.
Ten rejs był podwójnie inny. Po pierwsze, w pierwszy jego dzień świętowałyśmy ostatnie dni Stiwena w stanie wolnym, po drugie, płynęłyśmy we dwie łódki. Jakoś przez te 7 lat skład był na tyle zmienny, że teraz, chcąc płynąć ze wszystkimi, nie udało nam się zmieścić do jednej łodzi. Dziewczęta moje kochane, było pięknie. Nie mogę doczekać się przyszłej edycji.
K., a to do Ciebie najbardziej, z tej tęsknoty:
Na całych jeziorach ty,
o wszystkich dnia porach ty.
W marchewce i w naci ty,
od Mazur do Francji ty.
Na co dzień,
od święta ty.
I w leśnych zwierzętach ty.
I w ziołach, i w grzybach
nadzieja, ze to chyba ty.
We wróżbach i w kartach ty.
Na serio i w żartach ty.
W sezonie i potem,
przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę ty,
zawsze ty.
A w kącie kto stoi? Ja.
Kto się niepokoi? Ja.
W kuchennym lufciku ja.
W paskudnym wierszyku ja.
A rozum kto traci? Ja.
Kto łzą się bławaci? Ja.
I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią? Ja.
Zielono od marzeń mych.
Na kładce i w barze, my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach my,
jednak my.
* * *
5.9.12
Allenowskie z miast pocztówki*
*tytuł jest cytatem z K., który doskonale oddaje to, co teraz robi stary (już mocno jednak - 77 lat!!!) Woody
No więc poszłam w zacnym zestawie, tj. z Mamą, K. i Mamą K. z nastawieniem, że "Zakochani w Rzymie" jest właśnie świetnym filmem na wieczór z mamami. I w tym względzie się nie przeliczyłam.
Scenariusz jest błahy i płaski, ale świetnie pociągnięty aktorsko. Na szczególne wyróżnienie zasługuje duet Ellen Page (teraz sobie przypomniałam, gdzie ta panna zrobiła na mnie największe wrażenie i była to "Pułapka") i Jesse Eisenberg (znany szerszej publiczności z "The Social Network"). No i ujmująca jak zawsze, przynajmniej mnie, Penelope Cruz, która u Allena gra rzymską córę Koryntu.
Czego mi w filmie brakuje? Allenowskiej ironii, dobrego dowcipu i intelektualnego zacięcia. Wątek, który jeszcze się broni, to historia reżysera operowego, granego przez samego Allena, co to "wyprzedzał epokę", czytaj: był nieudacznikiem. Nic to jednak nowego, bo nie od dziś wiadomo, że do siebie Allen dystans ma wielki.
Podsumowując, film można obejrzeć w kinie, ale też nie trzeba. Jeśli nie jesteście wielkimi fanami "O północy w Paryżu", a za ostatni dobry film Allena uważacie "Whatever works" (z mega słabym tytułem "Co nas kręci, co nas podnieca"), to ostatnia produkcja reżysera nie wgniecie Was w kinowy fotel.
No więc poszłam w zacnym zestawie, tj. z Mamą, K. i Mamą K. z nastawieniem, że "Zakochani w Rzymie" jest właśnie świetnym filmem na wieczór z mamami. I w tym względzie się nie przeliczyłam.
Scenariusz jest błahy i płaski, ale świetnie pociągnięty aktorsko. Na szczególne wyróżnienie zasługuje duet Ellen Page (teraz sobie przypomniałam, gdzie ta panna zrobiła na mnie największe wrażenie i była to "Pułapka") i Jesse Eisenberg (znany szerszej publiczności z "The Social Network"). No i ujmująca jak zawsze, przynajmniej mnie, Penelope Cruz, która u Allena gra rzymską córę Koryntu.
Czego mi w filmie brakuje? Allenowskiej ironii, dobrego dowcipu i intelektualnego zacięcia. Wątek, który jeszcze się broni, to historia reżysera operowego, granego przez samego Allena, co to "wyprzedzał epokę", czytaj: był nieudacznikiem. Nic to jednak nowego, bo nie od dziś wiadomo, że do siebie Allen dystans ma wielki.
Podsumowując, film można obejrzeć w kinie, ale też nie trzeba. Jeśli nie jesteście wielkimi fanami "O północy w Paryżu", a za ostatni dobry film Allena uważacie "Whatever works" (z mega słabym tytułem "Co nas kręci, co nas podnieca"), to ostatnia produkcja reżysera nie wgniecie Was w kinowy fotel.
4.9.12
tęsknota we mnie siedzi jak drucik z miedzi
Właśnie tak. Stało się. Dotknęło mnie. Jakoś sobie nie uświadamiałam, że to wydarzy się naprawdę. Niby 350 kilometrów to nie Australia, ale to też nie Działki Leśne.
Drogi pamiętniczku, odnotowuję, że bardzo mi smutno.
Oczy łzawią mi właściwie od rana.
Drogi pamiętniczku, odnotowuję, że bardzo mi smutno.
Oczy łzawią mi właściwie od rana.
16.8.12
8 miesięcy w macierzyństwie
Nie jestem gwiazdą. Nie piszę w różnych stylach. Po pierwsze, dlatego że nie umiem, po drugie, dlatego że nie lubię. Ale na pewno jestem matką. Obecnie bardzo zmęczoną matką. Cze, dziecko mające niezły piar w sieci, nie jest fanem spania. Pewnie nie lubi po prostu. Co do zasady nockę przesypia, jednak niezmiennie i wytrwale wyje na myśl o tym, że ma się położyć do łóżka. W zależności od stanu pieluchy radośnie lub zupełnie płaczliwie budzi się o godzinie 6 w pełni gotowy do dalszych działań.
Są dzieci, które spokojnie tulą się do tatusiów i mamuś, a są też dzieci, które nie mogą usiedzieć na miejscu dłużej niż kilka sekund. To są dzieci żywe, tak się mówi. Mnie się trafił żywy ubermensch Cze.
Gdyby ktoś miał wątpliwości - tak, jestem śpiąca.
Są dzieci, które spokojnie tulą się do tatusiów i mamuś, a są też dzieci, które nie mogą usiedzieć na miejscu dłużej niż kilka sekund. To są dzieci żywe, tak się mówi. Mnie się trafił żywy ubermensch Cze.
Gdyby ktoś miał wątpliwości - tak, jestem śpiąca.
25.7.12
Moje Nowe Horyzonty
We Wroclove spędziliśmy niestety tylko weekend, co pozwoliło nam obejrzeć (ale i trochę przespać) tylko sześć filmów. Patrząc na ogrom programu festiwalowego, nie jest to zbyt wielki fragment, ale... Ale rozkochałam się w gatunku mockumentów. Pociąga mnie totalnie motyw "ściemy" i jej uwiarygadnianie poprzez wplatanie do obrazu wypowiedzi autentycznych postaci - vide: "MC. Człowiek z Winylu". To opowieść o kolesiu, który w Stanie Wojennym tworzył RAP. Reżyser do występu w filmie namówił Zanussiego, Urbana, Skibę, Hirka Wronę. Przed projekcją opowiadał o rozmowach z Wałęsą i chęci pozyskania go do produkcji. Niestety oficjalnym wytłumaczeniem Lecha był fakt, że Urban i Skiba to nie jest za dobre towarzystwo dla Prezydenta RP, który śmiało skakał przez płoty. "MC. Człowiek z Winylu" to bardzo błyskotliwa i zabawna produkcja, więc, jeśli dysponujecie wolnymi 20 minutami, to gorąco zachęcam do odwiedzenia linka.
Niestety pewnie trzeba bardziej się piracko wykazać (właściwie to zupełnie nie znam się na kradzieżach internetowych, serio, mam od tego ludzi), żeby zdobyć film Bruce'a McDonalda "Hardcore Logo 2". Zajebista historia młodej punkowej wokalistki, wyraźnie stylizowanej na Amy Winehouse, w którą wciela się duch bohatera pierwszej części mockumentu - Joe Dicka - przepełniona jest abstrakcyjnym humorem, którego pointą jest mistyczna wycieczka dokumentalisty napędzana wywarem z grzybków halucynogennych. Film przepełniony jest oryginalnymi i sfreakowanymi bohaterami i mega absurdalnym humorem. Obraz absolutnie obowiązkowy. A gdyby ktoś tak pożyczył sobie z wielkich zasobów internetowych część pierwszą, to ja bardzo chętnie.
W ramach przeglądu kina meksykańskiego zaliczyliśmy produkcję "Los Bastardos" Amata Escalante. Trochę bałam się przed seansem, że będzie dużo krwi i przemocy. I choć film jak najbardziej zawiera w sobie te elementy, to jest w rzeczywistości kameralną czechowoską opowieścią o beznadziei i wątłości ludzkiego charakteru. Tempo filmu jest dość jednostajne, ale strzelba w końcu wystrzeli, jak u Czechowa.
Załapaliśmy się też na retrospektywę Dušana Makavejeva, w ramach której obejrzeliśmy "Sweet movie", film bynajmniej niesłodki, choć wizualnie błyskotliwy. Dla niektórych pewnie lekko niestrawny ze względu na bardzo hardcorowe sceny obrazujące kompulsywne obżarstwo, solidarne zawody w robieniu kupy na talerzyk i takie tam. Niesamowite jednak w filmie jest to, jak autor połączył wątki rewolucyjne, konsumpcyjne i historyczne (bo to, o dziwo, również film o Katyniu). Niech zobaczą Szanowni Państwo sami.
Z filmów słabych - "Performance" z Mickiem Jaggerem - spodziewałam się hedonki i imprezy, a dostałam jakąś fabularną sieczkę i obraz z konkursu głównego czyli "Lato", który, owszem, miał być opowieścią liryczną, ale jedyne, co miał fajne, to zdjęcia, ale w tym przypadku to za mało.
Niestety pewnie trzeba bardziej się piracko wykazać (właściwie to zupełnie nie znam się na kradzieżach internetowych, serio, mam od tego ludzi), żeby zdobyć film Bruce'a McDonalda "Hardcore Logo 2". Zajebista historia młodej punkowej wokalistki, wyraźnie stylizowanej na Amy Winehouse, w którą wciela się duch bohatera pierwszej części mockumentu - Joe Dicka - przepełniona jest abstrakcyjnym humorem, którego pointą jest mistyczna wycieczka dokumentalisty napędzana wywarem z grzybków halucynogennych. Film przepełniony jest oryginalnymi i sfreakowanymi bohaterami i mega absurdalnym humorem. Obraz absolutnie obowiązkowy. A gdyby ktoś tak pożyczył sobie z wielkich zasobów internetowych część pierwszą, to ja bardzo chętnie.
W ramach przeglądu kina meksykańskiego zaliczyliśmy produkcję "Los Bastardos" Amata Escalante. Trochę bałam się przed seansem, że będzie dużo krwi i przemocy. I choć film jak najbardziej zawiera w sobie te elementy, to jest w rzeczywistości kameralną czechowoską opowieścią o beznadziei i wątłości ludzkiego charakteru. Tempo filmu jest dość jednostajne, ale strzelba w końcu wystrzeli, jak u Czechowa.
Załapaliśmy się też na retrospektywę Dušana Makavejeva, w ramach której obejrzeliśmy "Sweet movie", film bynajmniej niesłodki, choć wizualnie błyskotliwy. Dla niektórych pewnie lekko niestrawny ze względu na bardzo hardcorowe sceny obrazujące kompulsywne obżarstwo, solidarne zawody w robieniu kupy na talerzyk i takie tam. Niesamowite jednak w filmie jest to, jak autor połączył wątki rewolucyjne, konsumpcyjne i historyczne (bo to, o dziwo, również film o Katyniu). Niech zobaczą Szanowni Państwo sami.
Z filmów słabych - "Performance" z Mickiem Jaggerem - spodziewałam się hedonki i imprezy, a dostałam jakąś fabularną sieczkę i obraz z konkursu głównego czyli "Lato", który, owszem, miał być opowieścią liryczną, ale jedyne, co miał fajne, to zdjęcia, ale w tym przypadku to za mało.
19.7.12
10.7.12
i po Openerze...
Minęły już cztery dni festiwalu, który jak to mawia K "dzieje się prawie u nas na dzielni". Fakt - Babie Doły tuż za rogiem. Jakie koncerty zapamiętam z tego roku? To może po kolei, choć kolejność, zaznaczam, przypadkowa.
Gogol Bordello
Ci Cyganie, co nie są Cyganami, ci Rosjanie, co nie są Rosjanami, dali mocy razy tysiąc. Jak tylko wjechali na scenę, publiczność oszalała i, choć wyszłam na bisy (to mankament Openera, trzeba urywać koncerty, żeby załapać się na kolejne albo po prostu znów chce się siku, albo pić, albo jeść, albo jeszcze inne co), to aż do ich trwania skakałam nieprzerwanie. Gratulacje dla wokalisty - ma chłopak niespożytą energię, która udziela się innym.
Major Lazer
Dla mnie odkrycie festiwalu, wcześniej nie znałam, a na koncert trafiłam, idąc od namiotu do sceny głównej i tak już zostałam. I znów mega zajebista energia porównywalna z Buraka Som Sistema. Słuchanie tego typu muzy na co dzień może nie kręci mnie za specjalnie, ale poskakać - bardzo bardzo! (z tego opisu Openera wynika, że ja to głównie skaczę)
Justice i SBTRKT
Rusza jak muzyczna rzeka dyskoteka Pana Jacka! Tańce, hulanki, pierdolnięcie, stroboskop na scenie i podskoki radosne w rytmach dyskotecznych. Oba koncerty bardzo dobre, energetyczne i fajne wizualnie.
The XX
Na ten koncert bardzo mocno liczyłam, miałam nadzieję, że będzie bardzo nastrojowo, ale i żwawo. Że piosenki z natury chilloutowe przy dobrych aranżach scenicznych mogą zabrzmieć żywiej. No niestety. Chyba dużym błędem było wrzucanie ich na dużą scenę - takie klimaty muzyczne potrzebują chyba bardziej intymnego otoczenia... Po trzech kawałkach zerwałam się, by poruszać nóżką na SBTRKT. I było warto.
Orbital
To był po prostu słaby set. I tyle na ten temat.
A najbardziej mi żal Aniołów w Ameryce:/
Gogol Bordello
Ci Cyganie, co nie są Cyganami, ci Rosjanie, co nie są Rosjanami, dali mocy razy tysiąc. Jak tylko wjechali na scenę, publiczność oszalała i, choć wyszłam na bisy (to mankament Openera, trzeba urywać koncerty, żeby załapać się na kolejne albo po prostu znów chce się siku, albo pić, albo jeść, albo jeszcze inne co), to aż do ich trwania skakałam nieprzerwanie. Gratulacje dla wokalisty - ma chłopak niespożytą energię, która udziela się innym.
Major Lazer
Dla mnie odkrycie festiwalu, wcześniej nie znałam, a na koncert trafiłam, idąc od namiotu do sceny głównej i tak już zostałam. I znów mega zajebista energia porównywalna z Buraka Som Sistema. Słuchanie tego typu muzy na co dzień może nie kręci mnie za specjalnie, ale poskakać - bardzo bardzo! (z tego opisu Openera wynika, że ja to głównie skaczę)
Justice i SBTRKT
Rusza jak muzyczna rzeka dyskoteka Pana Jacka! Tańce, hulanki, pierdolnięcie, stroboskop na scenie i podskoki radosne w rytmach dyskotecznych. Oba koncerty bardzo dobre, energetyczne i fajne wizualnie.
The XX
Na ten koncert bardzo mocno liczyłam, miałam nadzieję, że będzie bardzo nastrojowo, ale i żwawo. Że piosenki z natury chilloutowe przy dobrych aranżach scenicznych mogą zabrzmieć żywiej. No niestety. Chyba dużym błędem było wrzucanie ich na dużą scenę - takie klimaty muzyczne potrzebują chyba bardziej intymnego otoczenia... Po trzech kawałkach zerwałam się, by poruszać nóżką na SBTRKT. I było warto.
Orbital
To był po prostu słaby set. I tyle na ten temat.
A najbardziej mi żal Aniołów w Ameryce:/
3.7.12
Już za kilka chwil... Opener
Niektórzy marudzą, że line-up nie ten, że nie ma fajnych zespołów, że ten, taki i siaki festiwal to dużo fajniejszy jest, i tańszy, i wogle... Srutututu!
Ostatni raz na Openerze byłam w 2009 roku i na pewno nie zapomnę pierdolnięcia, jakie zapodała Grace Jones, pani po sześćdziesiątce z powerem jakich mało. Nie zapomnę też performensu 2 many djs, bo był spektakularny. I mogłabym tak wymieniać wielu artystów, którzy w ostatnich latach odwiedzili moją małą wioskę rybacką i zajebiście cieszę się z tego, że za rogiem czyha na mnie wydarzenie tej klasy. Tak więc spotykamy się jutro w okolicach 19 w autopku. Elo!
Ostatni raz na Openerze byłam w 2009 roku i na pewno nie zapomnę pierdolnięcia, jakie zapodała Grace Jones, pani po sześćdziesiątce z powerem jakich mało. Nie zapomnę też performensu 2 many djs, bo był spektakularny. I mogłabym tak wymieniać wielu artystów, którzy w ostatnich latach odwiedzili moją małą wioskę rybacką i zajebiście cieszę się z tego, że za rogiem czyha na mnie wydarzenie tej klasy. Tak więc spotykamy się jutro w okolicach 19 w autopku. Elo!
27.6.12
Z rodziną najlepiej na zdjęciu
Wszystkie
fotki wykonała nasza koleżanka o wielu ksywach, ale tu przytoczę jej
prawdziwe dane - Dagmara Gałecka - artystka totalna :) Dzięki, Gała!
Subskrybuj:
Posty (Atom)