Przed wyjazdem do Tokio podpytywałam znajomych, do jakich knajp się udać. Poza miejscami typu ramen z gwiazdą Michelina, czy sushi u Giro, wszyscy jak jeden mąż powtarzali: wszędzie jest smacznie. I to się zgadza.
Czekinowanie się jest hejtowane, że niby lans. Dzięki naszemu czekinowi okazało się, że w Tokio mieszka kolega Majki - Łukasz. To z nim udałyśmy się na pierwszy posiłek, nie wiedząc jeszcze, że to jedzenie będzie dyktować nam rytm życia w tym mieście. Niedaleko naszej kwatery było kilka takich ciasnych barów z zupami. Wszystkie na witrynkach mają plastikowe odlewy imitujące jedzenie. Nie, nie wiem, z czego. Zupkę zamawia się w automacie. I z bilecikiem idzie do baru. Wszystko dzieje się super sprawnie i szybko, a potem jest już tylko pysznie. I zdrowo!
Zjadłam tyle ramenu, że zamiast twarzy powinnam mieć rosół, a okazuje się, że na wadze po powrocie wynik ten sam :D
O, właśnie taki automat jak ten tu na zdjęciu.
Po zjedzeniu tego pierwszego japońskiego dania oczarowałam się na maxa. Potem już każdy dzień zaczynałam od zupki. Jednego dnia zdarzyło się, że skręciłyśmy w boczną uliczkę i zobaczyłyśmy knajpkę, przed którą stała duża grupa Japończyków. Spytałam, co dają. Okazało się, że to chińska zupa. No wiecie, chińska zupa w Japonii??? Bez sensu. A może jednak? Proces decyzyjny miałyśmy nieco zaburzony z powodu wypicia dnia poprzedniego znaczącej ilości białego wina. Postanowiłyśmy jednak iść na całość.
Zupa nazywa się maratan i jest też w typie naszego rosołku, ale podawana na ostro w skali od 1 do 6. Wzięłam trójkę i było ok. Składniki do zupy można było sobie wybrać z witrynki chłodzącej. Więc ostateczny smak rosołu był w moich rękach. Wybrałam szpinak, krewetki i grzybki, przypominające nasze halucynogeny.
Efekt - orgiastyczny!!!
Poniżej trochę zdjęć oscylujących wokół zupek. Wszystkie foty na MJUII.
Chłopaki gotują maratan z wybranych przez nas składników |
jest radość |
1 komentarz:
Wiedziałam, że się spodoba japońskie jedzenie :)
Prześlij komentarz