Mama, przeczytawszy tytuł, pomyślałaby, że będzie o Grechucie. A nie będzie. Choć szanuję, rzecz jasna.
Będzie o klubie, na którego szyld wielokrotnie patrzyłam, przemierzając Warszawską ulicę, a jeszcze częściej patrzyła nań K. I się skusiła, przeczytawszy o koncercie super pankowego bandu rodem gdzieś tam ze Skandynawii, i mnie powiodła na pokuszenie. Po wysoce kulturalnej rozrywce w Teatrze Wybrzeże (Grupa Laokoona - kto nie był - niech idzie, bo spektakl w dechę) koleżanka J. przywiozła nas do Anawy wrót, nie do końca chyba wierząc, że my tam wejdziemy. Po dychu uiściłyśmy za wjazd i taki odór ciucha rzadziej pranego we mnie uderzył i zaduch taki trochę harcerski (nie to co w klubach, wypindrzone lowelasy i wylansowane panny). Bo ludzi wiele, a klub przestrzennym nie był. Załapałyśmy się na parę numerów polskiej, zdaje się, grupy jakiejś. Ale właściwie, jak Duńczycy weszli na scenę, to różnicy wielkiej nie było. Pogowałyśmy jak szalone, ale po paru numerach ja jednak (jestem od K starsza o 9 miesięcy - może to dlatego) już wyjść chciałam, bo zaduch żyć nie dawał.
I co mnie zadziwiło najbardziej, że PUNK'S NOT DEAD!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz