Tak śpiewała Karin Stanek. Ale wpis będzie o 14-tym. I to właśnie nie o jakimś tam 14-tym, pierwszym lepszym. O nie! Będzie o 14-tym lutego. Tak, tak - "happy Valentine's day" - jak to chłopaki z outcastu śpiewały.
Dla kogo happy - dla tego happy. Ja już widzę, jak nagle się wszystkim przypomina, że do restauracji innej niż wszystkie można razem pójść i wspólnie zjeść uroczystą kolację przy świeczce koniecznie. Widzę, jak kolesie stoją z tymi pojedynczymi (bleeeeeee) różyczkami koniecznie czerwonymi, a potem noszą je laski - szczęśliwe, że kwiata dostały w końcu. Przecież nie będą wybrzydzać, że jednego i że we Walentynki. Bo we Walentynki wszyscy się kochają i celebra tej miłości jest wielka jak ziemski glob. I ja się nie czepiam, że to amerykańska tradycja. Ja się czepiam, bo jak na moje, to taka walentynkowa niespodzianka to żadna jest niespodzianka! Ot, tak mówię ja - Gippius.
3 komentarze:
Bo jak spiewają chłopaki z Outkastu, "Every day the 14th!" Chyba raczej o to chodzi, nie?
no ale zes z buta pociagnela to swieto walentynkowe...ale ja teoretycznie to sie zgadzam a praktycznie mysle, ze po co na te restauracje wydawac jak mozna, ziemniaki i kotlet z surowka w domu zjesc....
Po pierwsze, ja tak chcę i póki co tak mam - every day the 14th.
Iza, Ty to jesteś zaradna żona...
Prześlij komentarz