12.11.07

mieć kapcia w gębie


W sobotę wracam od rodziców z Rumi. Zjeżdżam sobie ulicą Morską w 10 Lutego i na tym zakręcie jakoś mi tak zarzuca tyłem samochodu. Myślę: to te zimówki nieszczęsne, co ich nie mam jeszcze. Dzwonię nawet do Fila, żeby się wywiedzieć, czy jego też tak zarzucało. Zeznaje, że niee. No to jadę dalej i znów mnie zarzuca. Dzwonię do Taty, żeby popytał o te zimówki i w ogóle. No i spać idę.
Następnego dnia jadę z Julią na Fikakowo i coś mi stuka. Julia wnosi, że jak jechała do Warszawy, to też jej tak stukało i że to koło było niedokręcone. No Julia co jak co, ale autorytetem nie jest w sprawach samochodowych. Nagle mi ktoś z tyłu mruga długimi i mi pokazuje na prawe tylne koło. Się zatrzymuje zrazu pod Kaskadą Redłowską i widzę, że flak. Flak jak nic. Sprawdzamy w bagażniku - klucz jest, koło jest i lewarek. I ja - głupia - dawaj do roboty się biorę. A Julia mówi, żeby pomyśleć, jaki kolega tu w okolicy mieszka. Przychodzi mi do głowy - Misiu. Dzwonię więc do Stefy po Misia numer. A Misiu: ale ja nie umiem zmieniać koła. No normalnie ręce mi opadają. Po spytaniu mnie czy mam odpowiednie sprzęty i wypytaniu o całą masę nieistotnych szczegółów (ach, ci intelektualiści) Miś decyduje się zejść i zmienić mi koło.
Victoria! Się Misiowi udaje. Przepowiadano mi, że się obudzę w sobotę z kapciem, ale nie że kapcia złapię.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

wykształciuchy.